...z wielkim czerwonym krabem, siedzącym na wielkim, rozgrzanym słońcem, kamieniu. Już miał ugryźć kraba, gdy ten powstrzymał go, obiecując, że za darowanie życia, opowie mu historię pewnych kotów. Psiak po krótkim namyśle zgodził się. Ułożył się wygodnie na rozgrzanym piasku i zaczął słuchać swego rozmówcy. Krab zachrząkał lekko, po czym rozpoczął opisywanie owej historii.
Raj nieświadomości
Cena każdego kotka, przyprawiała o solidny ból głowy. Były wyjątkowe, były niesamowite, były jedyne w swoim rodzaju! A fakt, że czas i inne mniej lub bardziej sprzyjające okoliczności sprawiły, że nie zostało ich już zbyt wiele, powodował, że czarnorynkowa ich wartość była wysoką wielokrotnością wartości rzeczywistej zwierzaczków. Choć one same nie miały o tym najmniejszego pojęcia i żyły w raju nieświadomości. Dla nich liczyło się tylko tu i teraz. Liczyła się dobra zabawa i przyjemne spędzanie czasu. Tego się trzymały, bądź starały się trzymać, wszystkie. No... prawie wszystkie.
Zamknięte balkonowe drzwi
Siedział w złotym salonie. Wilgotnym nosem tworząc smugi na szybie drzwi balkonowych, wpatrzony był gdzieś daleko. Gdzieś, gdzie nie sposób było dostrzec już niczego, za sprawą ulewy, jaka przetaczała się przez okolicę. Pogoda na zewnątrz nie wiele różniła się od pogody ducha, jaka panowała w nim samym. Choć był jeszcze młodym kociakiem, doskonale zaczynał rozumieć zależności, jakimi kierował się świat i jakimi kierowali się jego mieszkańcy. Z każdym kolejnym dniem swego bytu, z każdą kolejną godziną, coraz bardziej uświadamiał sobie w jakim otoczeniu przyszło mu żyć. Mógł to akceptować, mógł to negować, mógł wyrażać swoją opinię, lecz i tak nie był przez nikogo rozumiany. Jego ekspresja własnego zdania, czy to bardzo złożona, czy to nader płytka, była dla otoczenia jedynie radosnym mruczeniem, bądź złowrogim krzykliwym - ujmując kolokwialnie - darciem pyska. Niczym mniej. I też niczym więcej. Nie pozostawało mu więc nic innego, jak sięgać pamięcią wstecz tak dalece, jak tylko jego rozwijający się dopiero umysł pozwalał. I tępo wpatrywać się w niedostrzegalną dal, która była niemal na wyciągnięcie ręki, gdyby nie balkonowe drzwi. Zamknięte balkonowe drzwi.
Powinienem tu być
Na świat przyszedł latem, piątego lipca, później, niż pozostałe koty. Jednak szybko dorównał im kroku. Głodny świata, głodny wiedzy i głodny jedzenia, odnalazł się w jednym z pomieszczeń wielkiego domu. Tam spędzał najwięcej czasu, tam uczył się żyć. Tam też poznawał innych mieszkańców, tworzył znajomości, tworzył przyjaźnie, tworzył coś więcej. Jego talent szybko dostrzeżono, zamieniając jego "chcę tu być" w "powinienem tu być". I tak też było. Ku uciesze tak jego, jak i współmieszkańców. Z czasem odnalazł w sobie coś jeszcze. Coś, co dawało mu więcej satysfakcji, niż niewinne drapanie w drzwiczki wielkiego stołu, za którymi znajdowały się drożdże, czy też wdrapywanie się na ów stół, by obserwować obracające się, rozdrabniające mąkę, żarna. Przesiadywanie na piecu. Obserwacja terenu, który nocą nawiedzały myszy i niesamowicie głośne miałczenie, gdy dostrzegł którąś z nich. Tak głośne, że myszy w popłochu znikały w miejscach, skąd się pojawiały. Właściciele domu, choć słów ich nie rozumiał, zaczęli określać go jako stove vigilante. Piecowy strażnik. Jako jedyny ze wszystkich pozostałych kotów. Właśnie w kuchni. To był jego teren, to było jego zadanie. Poraz kolejny "chcę tu być" przeistoczyło się w "powinienem tu być". Nie zajęło mu wiele czasu oswojenie się z nałożoną na szyję czarną skórzaną obrożą, do której doczepiony był nieśmiertelnik z wzorkiem, którego nie rozumiał. Najważniesze było to, że na piecu było ciepło, że czuł się przydatny, że starał się swoje powinności wykonywać najlepiej jak potrafił. Najważniejsze było to, że jego głośne miałczenie przynosiło efekty.
Głośne miałczenie
Biegał po wszystkich pokojach, po wszystkich meblach, czasem nieumyślnie przewracając stojące na nich przedmioty. Wszędzie było go pełno! Jego biegania, jego skakania, jego drapania i jego miałczenia. Gdy właściciele wracali do domu, ten nie omieszkał podbiegiwać, ocierać się o nogawki ich spodni i mruczeć. Z początku było to zabawne, z czasem jednak stało się męczące. Zwierzak był potrzebny, był przydatny, można było, może też trochę należało - przymykać oko. Pozwalać mu na harce. Pozwalać na przysłowiowe chodzenie po głowie. Mijał czas, jedni właściciele odchodzili, inni przychodzili, kot dorastał. Niektórzy z właścicieli darzyli go sympatią, inni obojętnością, jeszcze inni jakby antypatią. Sympatię rozumiał, cieszył się nią i był z niej dumny. A właścicielom wdzięczny. Zarówno był, jak i z pewnością będzie! Nawet, gdy ci znajdą sobie inny dom. Obojętność także rozumiał. Nie rozumiał jednak jednego - antypatii. Choć powód jej, zdawało by się, znał. Nie zrażało go to do czerpania radości z przebywania w wielkim domu. Przebywania wraz z innymi. I kotami i myszami i właścicielami.
Zabawy kłębkiem
Przybyły do wielkiego domu jakiś czas temu, jeden z nowych właścicieli, postanowił zająć czymś koty, by prócz pełnienia swych obowiązków, prócz zabaw, spędzały na czymś czas. I spędzały go pożytecznie. Po podłodze zaczęły turlać się kłębki wełny. Było to dla kotów tym, czym dla ludzi było zapoczątkowanie meczy futbolowych. Czymś fenomenalnym. Istnym szaleństwem! Właścicielka podrzucała kłębek w górę i ten kot, który pierwszy przejął nad nim kontrolę i doturlał go do pani, otrzymywał przesmaczne - z górnej półki zdejmowane - pożywienie. Dla niego było to proste. Z jednym kłębkiem - zbyt proste. Trzy kłębki! Właścicielka rzucała więc trzy kłębki w górę i ten kot, który doturlał do niej jako pierwszy, nie jedną, a trzy zdobycze właśnie - otrzymywał nagrodę. Starał się, czasem wychodziło, czasem nie. Naprzód! Ta zabawa polegała na tym, że każdy z kotów ustawiał się przed narysowaną na podłodze za pomocą kredy, linią i na znak pani, musiał jak najszybciej dobiec do przeciwległej ściany, po czym jako pierwszy z powrotem ową linię przekroczyć. Pomysłów na zabawy było co nie miara! Sam nieraz przykładał się do wymyślania kolejnych zabaw. Jedne wygrywał, inne przegrywał. Czasem miał wrażenie, że gdy wynik nie zależał od jego wkładu, od jego wysiłku, tylko oceny innych - dziwnym trafem podium było dla niego czymś, o czym mógł tylko pomarzyć. Być może było to wrażeniem bezpodstawnym, złym, dla pani krzywdzącym, ale myśli takie w jego głowie się kłębiły. Podobnie jak ubita w kulę wełna, którą przychodziło wszystkim kotom się bawić, a którą to zabawę oceniało powoływane do tego celu, jury.
Jury
W wielkim domu przybywało mebli, przybywało sprzętu, przybywało złota. Ono - swym blaskiem niemal raziło w oczy. Żyjąc w przepychu, coraz mniejszą uwagę zaczęto zwracać na samych kotach, ich życiu, ich uciechach, ale i troskach, a zaczęto coraz bardziej interesować się nie nimi właśnie, a ich otoczeniem. Większość kotów była szczęśliwa, pełna energii, pełna chęci do zabawy, jednak rosła ilość kotów znudzonych. Kotów, którym coraz mniej podobało się przebywanie w wielkim domu. Te za cel obrały sobie wykorzystywanie sytuacji, gdy ktoś zapomniał zamknąć okno, ktoś inny zostawił uhylone drzwi i tak szybko jak potrafiły, żegnały cztery kąty. Kilka kotów nieumyślnie opuściło ten świat, gdy po nieudanym skoku, łamały sobie kark. Mruczących czworonogów pozostało niewiele. Właściciele mieli tego pełną świadomość. Wiedzieli też doskonale, że wartość zwierzaków była - jak to kiedyś już gdzieś ktoś ujął - wysoką wielokrotnością wartości rzeczywistej zwierzaczków. Nadeszła więc najwyższa pora, by podjąć odpowiednie kroki. Właściciele postanowili zwołać tak zwane zebranie Jury. Jak postanowili, tak też uczynili. Zgromadzili się w jednym z pokoi, zamknęli go, po czym skupili się na najistotniejszych dla dobra wielkego domu, sprawach. Myszy także jakby przycichły. Coraz mniej ich było i coraz rzadziej wychodziły.
Wiatr przemiany
Deszcz nie przestawał padać. Ubrany w jakby złotą czapeczkę, jakby złoty sweterek, noszący jakby złote buciki, kot, bez przerwy wpatrywał się w nicość opadających kropel. Nie słyszał mruczenia innych swych towarzyszy, nie słyszał otwierających się drzwi do salonu i nie usłyszał też, jak właściciele, zakończywszy obrady, weszli do pokoju, w którym przebywał. Jeden z nich, o długich brązowych włosach, mogący mieć około dwudziestu czterech lat, podszedł do drzwi balkonowych. Dopiero wtedy zwierzak powrócił do rzeczywistości. Podniósł swój łeb i spojrzał na patrzącą w jego stronę, kobietę. Pozostałe koty podbiegły do niej i także swój wzrok skierowały na nią. Właścicielka podniosła lewą rękę i wskazała nią na miejsce po środku złotego salonu. Wszystkie czworonogi, on także, skierowały się w to miejsce, wyczekując na to, co miało za chwilę nadejść. Kolejna gra? Kolejne złote przedmioty tak samo wartościowe jak bezwartościowe? Kolejna informacja o tym, że któryś z kotów odszedł? Wszystkie zielone oczy zwierzaków wpatrywały się w zielone oczy ich właścicielki. Ta chwyciwszy klamkę, otworzyła balkonowe drzwi tak szeroko, że aż złote zasłony w paru miejscach zerwały się ze złotych żabek wiszących na złotych karniszach. Do pomieszczenia wdarł się chłód niesiony przez wiatr. Wiatr przemiany. Tysiące kropel deszczu zaczęło wpadać na złoty dywan. Kobieta coś powiedziała, jednak dla zwierzaków nie było to zrozumiałe. Patrzały to na nią, to na otwartą przestrzeń za otwartymi drzwiami. Nie wiedziały, że są garstką kotów, wyjątkową garstką kotów. Wiedziały za to, że są bardzo dobrze wyszkolone. Bardzo szybkie. Bardzo zwinne. Wiedziały, że nim właścicielka się spostrzeże, one będą już poza wielkim domem. Poza kłębkami wełny. Poza złotem. Poza właścicielami. Będą wolne. Tylko czy będą wtedy napewno szczęśliwsze? Szary kot w jakby złotym przebraniu spojrzał na swych towarzyszy, później znów na drzwi, na stojącą przy nich kobietę i po krótkim namyśle, analizie sytuacji, podsumowaniu tego, co sądzi o kłębkach wełny, złocie, wielkim domu oraz właścicielach...